poniedziałek, 5 stycznia 2015

W Nowym Roku.



Lekcja tańca.Salsa.

― No to zaczynamy. Tak?
Muskuł na prawym ramieniu drgnął mu leciutko podnosząc staroświecką aksamitną kamizelkę regulowana z tyłu na srebrną klamerkę. Pan Arkadiusz prócz spodni od tegoż garnituru, nie miał zapewne na sobie nic więcej. No, może majtki… Bokserki? Slipki? No… Skarpetki? Nie miałam okazji sprawdzić.
            ― No… Pani Ewo!
Rozwarł szeroko ramiona. Tak szeroko, że otworzył się przede mną ocean. Pan Arkadiusz był wydepilowany w całości. W całości? Cóż… Nie będę sprawdzać. Poczułam mocny zapach męskiego dezodorantu o delikatnej nucie ogórka i lemonki. Może być.
            ― Dobrze…―Arkadiusz stanął przede mną w pozycji wyjściowej ― Mamy do dyspozycji dwie nogi― popatrzył mi w oczy głęboko i filuternie.
Nie zaprzeczyłam. Nie zaprzeczyłam, choć pewności nie miałam. Jeśli nawet miałam dwie nogi, to niebezpiecznie ugięte.
            ― Trzeba tylko je teraz zidentyfikować!― uderzył energicznie w lewe udo prawą dłonią, a ja poczułam dziwny żal. Prawdopodobnie chciałam, żeby to była moja dłoń.
―Lewa!― znów uśmiechnął się filuternie.
Klepnął lewą dłonią w swe napięte prawe udo.
― Prawa!
Czułam, że ślina napływa mi do ust.
            ― Zgadza się? ―spytał.
Skinęłam tylko głową, choć znów pewności nie miałam. Musiałabym to przemyśleć albo wyjść z oszołomienia. Jeśli ta ręka jest lewa-to prawa jest ta druga, jego prawe muskularne udo wypada pod prawą ręką… Czy jakoś tak.
            ― Proszę stanąć tutaj. Tak…
Dotknął mnie! Dotknął! Gołą ręką! Przesunął w swoje prawo i omiótł wzrokiem w skupieniu.
No tak… wszystko we mnie opadło. Nagle poczułam, że mam dwa razy tyle lat ile mam i trzy razy tyle kilogramów umiejscowionych nie tam, gdzie trzeba. Otaksował mnie sobie spokojnie, ale jego mina nie wyrażała absolutnie nic. Absolutne nic.
            ―Pani Ewo! W miejscu… Zaczynamy spokojnie…
Łatwo powiedzieć… Wyprostowałam się na tyle, by ogarnąć buty.
            ― Raz, dwa…
Buty miałam bardzo niewygodne, kobiece, znaczy się… Już bolał mnie duży palec.
            ― No… Widzę nawyki z hip hopu.
Z czego? To nazwa dania kuchni chińskiej? Cha, cha…Taki taniec z kółkiem na biodrach? Ach, ach? Hop, hop, hip hop?
            ― Akcent na górę? Pani Ewo! To salsa ma być. Taniec latynoamarykański. W podłogę. Tak? W podłogę! Nie do góry! Tak? W podłogę!
Wykonał dziwny ruch stopą. Jakby wciskał coś w podłoże. To było dziwne, no ale czemu nie? Postarałam się.
            ― Pani Ewo! ― nuta zawodu w jego głosie zraniła mnie głęboko― Pani Ewuniu… Objął mnie w pasie- to znaczy tam mniej więcej, gdzie kobiety mają wcięcie. Kibić, znaczy się.
― Nie wcieramy, nie wcieramy. Tylko wciskamy mięciutko. Tak?
Powtórzył magiczną sztuczkę raz prawą, raz lewa nogą. Lewą? W każdym razie obydwoma. Raz za razem po sobie. Cały czas ujmował mnie obiema dłońmi w pasie. Matko Boska!
            ― Akcent na dole! Tak?
Skupiłam się mocno, zebrałam w sobie i powtórzyłam. Jeśli teraz, natychmiast! nie dostanę jakiejś pochwały…
            ― Właśnie tak! O tak! O to chodzi!
Powtórzyłam ruch jeszcze dwa razy i dwa razy szybciej.
            ― Teraz proszę się wyprostować!
Łatwo powiedzieć… Stracę kontakt z butami.
            ― Proszę mi popatrzeć w oczy.
Łatwo powiedzieć… Stracę kontakt z rzeczywistością.
            ― Już już, szybciutko!
Arkadiusz miał wodniste, niebieskoszare oczy okolone blond brwiami. Był prawie łysy, co przyjmował z godnością, a może nawet dumą. Poza nutą ogórka z limonką okalał go zapach testosteronu. Może i testosteron jest bezwonny, ale go okalał.
            ―Za szybko. Pani Ewo! Dobrze… Teraz włączymy muzykę.
A te anielskie pienia w mojej głowie? To nie była muzyka? Pan Arkadiusz pobiegł w miękkim podskoku ku sprzętowi grającemu na parkiecie pod oknem. Nie miał skarpetek-miękkie świecące półbuty z  noskami… Odetchnęłam głęboko. Dziwnie duszno tu było. Otwierają tu w ogóle jakieś okna? Szukając wzrokiem okna zobaczyłam wyraźnie odznaczający się pod delikatnym materiałem spodni umięśniony pośladek Arkadiusza w przysiadzie przy boomboksie. Bez skarpet? Nie miałam czasu ochłonąć. Już stał naprzeciwko uśmiechając się zachęcająco.
            ― Teraz spróbujemy razem. Tak?
Ujął moją prawą dłoń w swojej lewej. Czy jakoś tak… Zdaje się…
            ― Raz, dwa. I miękko. Mięciutko w podłogę. Tak? Tak! Właśnie, właśnie. Teraz obrót. Słuchamy muzyki, słuchamy!
Powtórzyłam niepewnie kilka kroków, potem Arkadiusz mocniej uchwycił mnie w pasie i za dłoń. Popatrzyłam mu gdzieś głęboko w wodnistą głębię i stało się!
Rytm nagle zawirował, gdzieś zatańczył gwałtownie w samym środku mnie całej, odbił się stamtąd, przesunął aż po końcówki palców i rozpętał na dobre. Wyprostowałam się raptownie, a każdy mięsień odpowiedział w rytmie. Wszystko odpowiedziało w rytmie, każda fałdka, każda kosteczka i krew w tętnicach.
            ―Salsa!
Usłyszałam, jak przez różową mgłę dziki krzyk Arkadiusza, ale to już nie on prowadził mnie w tańcu.

Salsa pomidorowa Pico de Gallo 

W dosłownym tłumaczeniu z języka hiszpańskiego oznacza dziób koguta... Jest to dodatek do wszystkiego, którego głównymi składnikami są: posiekany pomidor, cebula i najważniejsze: papryczki chilli (najczęściej jalapeno lub serrano). Do tej salsy dodawane są również inne aromatyczne przyprawy, takie jak świeża posiekana kolendra, czy sok z limonki, przez co salsa jest wyjątkowo świeża i aromatyczna.
Składniki:
3 - 4 posiekane na kwadraty pomidory
pół posiekanej białej cebuli
pół drobno posiekanej papryczki chilli (serrano lub jalapeno)
garść posiekanej kolendry
ząbek czosnku - drobno posiekany
2 łyżki świeżego soku z limonki
sól i pieprz do smaku

sobota, 21 grudnia 2013

Znów Święta

Świąteczna rozmowa.

Jedziemy sobie przez zmrożony kraj, klimatyzacja cicho szemrze i szemrze radio. Jedziemy długo i szybko, by zdążyć na Wigilię.
- Przełącz, do jasnej cholery, bo się porzygam.
- Co zrobisz?
- Się zwymiotuję… Lepiej?
- Dziecko śpi z tyłu… Opanuj się. Są Święta.
- No właśnie! Czy zawsze muszą puszczać ten shit?
- On  bardzo dobrze śpiewa, przecież…
- No, dajże spokój!
- Nie lubisz go, bo jest gejem. Homofob!
Wskazówka prędkościomierza wzrosła do 160. Czy wszyscy faceci tak reagują?
            - To nie ma nic do rzeczy. Ileż razy można słuchać „Last, k… Christmas”?
Dla podkreślenia uderzył otwartymi dłońmi o kierownicę. Samochodem lekko zabujało- już jechaliśmy 170/h.
            -  Przestań kląć, do cholery. Zwolnij! Chcesz nas pozabijać w Wigilię?
            - Nie przesadzaj, jest pusto i mróz tylko…
            -Zwolnij natychmiast, bo inaczej wysiadam…- wycedziłam przez zęby i całkiem spokojnie.
Na to zawsze reagował. Zwolnił i zmienił pas.
            - Przełączysz, czy nie?
Drapał się podczas jazdy po różnych częściach ciała, gwizdał, podśpiewywał, pił gorącą kawę z papierowego kubka, jadł batony, ustawiał nawigację,  odbierał esemesy. I wysyłał, a jakże! Ale radio przełączałam ja! Jednym palcem, najmniejszym. Tradycja taka, rodzinna. Wcisnęłam  czwórkę, a tam? …
“Last Christmas
I gave you my heart
But the very next day
you gave it away
This year
To save me from tears

I'll give it to someone special”
            - Przełączysz, czy nie? Bo ja wysiadam! W biegu…
- Przecież przełączam! Moja wina, że to jest wszędzie?
- Jasna cholera, by to wzięła!
- Miałeś nie kląć. Dziecko śpi…
- To już nie ma polskich kolęd? Jak to tam leciało? „Jezus maluteńki”.
- Malusieńki…
- No… „Jezus maluuusieńki”!- zawył niemiłosiernie.
- To już wolę „Przybieżeli”… W twoim wykonaniu…
- No! Albo „Przybieżeli do Betlejem pateeerzee!
- Błagam… Dziecko…
- No, ale sama powiedz? -ściszył ton.- Nie ma polskich kolęd? A ta, no… „Cicha noc”.
- Jest niemiecka…- napomniałam wciskając kolejne guziki.
- No co ty?
- Jak polską Bozię kocham…
Na siódemce nie było Wham. Był Chris Rea. Moje „ulubione”.
“I'm driving home for Christmas
Oh, I can't wait to see those faces
I'm driving home for Christmas, yea
Well I'm moving down that line
And it's been so long
But I will be there
I sing this song
To pass the time away
Driving in my car
Driving home for Christmas

-          No i czemu zmieniłaś?
-          Bo tego nie cierpię…- powiedziałam powoli i bardzo spokojnie.
-          Ale czemu? To takie o nas? Nie?
-          No… Szczególnie to „Yeah…”
-          Facet jedzie do rodziny.
-           No masz… Utożsamił się z podmiotem lirycznym…
-          A z kim mam się utożsamiać? Z Józefem , co szukał gospody? Czy „W żłobie leży”?
-          Lepiej w żłobie, niż w Mc Donalds…
-           Daj spokój… „Kawałeczek smycka, jako rękawicka?”
-          No to ma być po polsku, czy nie?
-          Po polsku, po polsku , ale niekoniecznie ”pobieży”, ”Ach, ubogi żłobie, cóż ja widzę w tobie”, „żłóbeczek” , „Baraneczek”, „W Betlejem, nie bardzo podłym mieście”- co to w ogóle jest?
-          Staropolszczyzna, misiu, staropolszczyzna… I po staropolsku ci powiem – Zwolnijże! Bo ci… „Moc struchleję” i  „niebo zgoreję”, albo po śląsku, po prostu  „piznę…”
-          Dobra. Już dobra…- zdjął nieco nogę z gazu- „Otwórz źródło swej pociechy…”
-          Cicho… Dziecko śpi…
-          Nie śpię!- odezwało się zaspane z tyłu- Co mama ma zrobić?
-          Nic takiego. Śpij sobie jeszcze, bo znowu będzie ci niedobrze.
-          Nie bądź taka skromna…- popatrzył na mnie lubieżnie z ukosa.- A ty śpij.- zerknął do tyłu przez lusterko-  Najdłuższy wieczór przed nami.
-          No… Zaraz będzie widać gwiazdki.
-          Tak! Tak! Gwiazdki!
-          To ja puszczę CD, dobra?
I popłynął sobie miękko, w rytm silnika i mijanych wiosek
- Stary dobry Preisner…

wtorek, 25 czerwca 2013

Menelska fantazja

Menelska fantazja.



Ewolucja menela to zjawisko zaskakujące. Zastanawiam się nad tym od pobytu w Paryżu. W końcu to stolica żuli. Właściwie, to już nie ma klasycznych kloszardów. Tak naprawd...


(0)
Ewolucja menela to zjawisko zaskakujące. Zastanawiam się nad tym od pobytu w Paryżu. W końcu to stolica żuli. Właściwie, to już nie ma klasycznych kloszardów. Tak naprawdę to i zwykły polski menel ewoluował. Coraz mniej zwykłych pijaków na świecie. Pewnie dlatego, że kto miał się zapić na śmierć, już się zapił, a miejsce zaplutych, śmierdzących najtańszym jabolem i bełkocących opojów, zajął nowszy model. Paryski łachmyta w zasadzie nie śmierdzi, a jeśli już, to z wyboru. Codziennie może zakładać nowe-stare ubranko i kapać się w łaźni miejskiej na koszt miasta. Dzisiejszy paryski bezdomny nie pije, najczęściej ćpa, ale i bywają tacy, którzy są jak asceci, a więc święci. Ławka pod dachami Paryża i on – sam wobec nieskończoności- wolny i szczęśliwy. Tylko pozazdrościć. Ten, którego sfotografowałam, prawdopodobnie był jedynym Francuzem,  którego widziałam, bo w sierpniu wszyscy Francuzi uciekają na wieś albo nad morze. Zostawiają swoją stolicę w obcych łapach, ostatnio najczęściej skośnookich, których obsługują czarni. Sen miał twardy, jak sprawiedliwego i nie śmierdział. I pomyśleć- miał wszystko, co ja, za darmo…
 
Polski menel także ewoluował. Jeszcze do niedawna w Księstwie Cieszyńskim panował odziedziczony po PRL-u typ „pobrzękiwacza” czyli tzw. mrówki. Dopóki się opłacało-przenosili alkohol przez granice i z tego żyli, nawet nieźle żyli i mieli za co i co, wypić. Potem przenieśli się pod „Kaufland”- długo jedyny hipermarket i odstawiali wózki. Królowała tam Julia- zawsze chwiejąca się z gracją na wysokich obcasach,
- Dziękuję, o pardon…-mówiła po francusku, gdy odmawiałam odprowadzenia wózka dwa metry dalej. Ale i to się skończyło, bo ktoś zrezygnował z opłat na wózki. Co teraz robi Julia, nie wiem, ale tęsknię. Rzadko słyszy się tak wyszukany francuski. Jakieś stare niedobitki tego rodzaju jeszcze czasem widuję, ale rzadko. Zachwycił mnie jednak wczoraj obrazek. Przed nieczynnym od lat dworcem siedział na ławce bezdomny nowego typu, któremu prorokuję przyszłość. Choćby przez wzgląd na fantazję. Ułańską zaiste. Tylko Polak, potomek husarzy spod Wiednia mógł sobie na wózku do zbierania złomu przyczepić plakietkę BMW….

P.S. Zwracam uwagę na charakterystyczne polskie skarpetki do sandałów.

sobota, 16 lutego 2013

I jeszcze kawałeczek... Taki powalentynkowy...


Jarek mieszkał podczas studiów w akademiku politechniki. W dziesięciopiętrowym bloku z wielkiej płyty. Imprezy tam organizowane, z powodu braku miejsca i naturalnych potrzeb złotej młodzieży, w zasadzie miały jeden cel. Gdy wreszcie któremuś udawało się przygruchać chętną panienkę, koledzy z pokoju milcząco opuszczali pomieszczenie.

Takie było niepisane prawo. Dlatego, ci którzy nie mieli do tego drygu, lata studiów wspominają, jako mroczne kucie u równie pokaranego kumpla lub nawet długie samotne spacery po mieście bądź knajpach. W najgorszym przypadku spanie na dworcu.

Były też oczywiście proste popijawy w tzw. trupa. Nic nie mąciło wtedy ogólnej wesołości. Oblewano wszystko, co się dało: zdane i nie zdane egzaminy, imieniny, urodziny, karnawał, zaręczyny, śluby, chrzty, chandry, zerwania oraz tzw. „nic” (Aaaaaa nic....! po prostu- przyjdź, będzie parę osób...). Z tych mniej więcej powodów daszek nad wejściem do akademika był wiecznie zarzygany (niektórzy błogosławili jego istnienie – jako się rzekło, budynek miał dziesięć pięter...). Panowały nieskomplikowane gry – w rozbieranego, w butelkę, dla statecznych – brydż, podczas świąt wielkanocnych – wyrzucanie przez okno na idących dołem worków foliowych napełnionych wodą. Rozmawiano, słuchano muzyki i pito na umór. Od sesji do sesji. Temu wszystkiemu towarzyszył wieczorny ryk lwów z pobliskiego Zoo.  Kiedy pierwszy raz go usłyszała, myślała, ze to niewybredne żarty. Jednak ryk był jak najbardziej autentyczny, a niósł się upiornie daleko.  Zoo było stare, jeszcze przedwojenne, a niektóre niezjedzone eksponaty przetrwały wojnę i pewnie nadal słuchały komend wyłącznie po niemiecku. Czasami ktoś grał na gitarze, inny smętnie zawodził. Rafał np. uwielbiał siedzieć na parapecie. Kiedyś urżnięty na zabój, stanął na nim i odlał się za okno. Ewa pamięta, że Monika trzymała go z tyłu za pasek spodni, żeby nie wyleciał. On w tym czasie rozwijał swoją, znaną już wszystkim teorię filozoficzną.

– Zobacz, prawdziwe samobójstwo moczu... – bełkotał Rafał .

‑ Kobieta jest jak mocz – ciepła, delikatna i dobrze się ją leje ...

Miał takie powiedzonka na każdą okazję.

– Mocz – jedyny przyjaciel samotnego mężczyzny –

– Kto rano wstaje, ten leje jak z cebra –

– Dopóki sikasz - żyjesz .

– Z moczem lżej. Bez moczu jeszcze bardziej.

I najistotniejsze- motto: „Wszystko to gówno-oprócz moczu”.

Ta osobliwa obsesja Rafała miała wyrażać jego zniechęcenie do wszelkich wymądrzeń, jakimi karmiono ich w szkole. Był, tak naprawdę, ogromnie oczytany, bardzo wrażliwy i kochany – tak przynajmniej oceniała go Monika. Sikanie było pojemną metaforą świata i życia. Kiedy wreszcie udawało się go ściągnąć do pokoju, bo robił zawsze grzecznie to, o co prosiła Monika, siadał cicho w kącie i mruczał coś pod nosem.

Takich dziwaków spotykały na każdym kroku. Stanowili folklor uczelni. Lubiły też Bohdana zakochanego w piosenkach Kaczmarskiego, który do każdej imprezy potrafił wnieść odpowiedni nastrój. Był naprawdę świetny. Monika słuchała go zauroczona głaszcząc jednocześnie skręcone włosy Rafała siedzącego między jej nogami na podłodze. Robiła to jakby bezwiednie i nikt nie odczuwał, że to cokolwiek znaczy. Jednakowo obdarzeni jej względami czuli się wszyscy panowie, nawet Jarek, który właśnie miętosił pierś Ewy trzymając rękę ukrytą pod jej bluzką i myślał, że nikt tego nie widzi. Prawda była taka, że już nikt nie zwracał na to uwagi, w nadziei na rychłe zakończenie ich okresu godowego. Szczególnie wyczekiwał stopienia tego gorącego okresu jego przyjaciel dzielący z nim pokój. Pomału miał już dosyć przebywania u swojej panienki, w domu jej rodziców. Najbardziej był wkurzony, gdy zastawał ich w łóżku. Próbowali zasłonić się kusą kołderką, ale Ewce zawsze wystawała stopa. Poruszała jeszcze bezwiednie palcami, a Michał nie mógł długo zapomnieć tego widoku. Było to takie lubieżne, że aż go ciarki przechodziły.

Nikt jednak nie przypuszczał, że tych dwoje będzie się tak zachowywać jeszcze długo po ślubie. Na szczęście dla Michała nie dzielił już z nimi pokoju. Na razie jednak musiał za każdym razem wypijać dziesiątą herbatkę i jeść jedenaste ciasteczko, próbując jednocześnie trzymać ręce przy sobie, podczas gdy oni tam sycili się sobą kolejny raz i to pewnie coraz natarczywiej, bo przecież: „Zaraz wróci Michał...”

W tym samym mniej więcej czasie, gdy Ewa dojeżdżała do Grunwaldzkiego, Jarek zmiął w dłoniach skotłowacone i prawie mokre prześcieradło, poskładał poduszki, pozamykał, pozapinał i wyrzucił ostatnie ślady ich szaleństwa.

– Ostatnie mam na sobie- pod prysznicem zorientował się, że jest podrapany. Czuł jeszcze w nozdrzach jej zapach...

– Raczej nie używa perfum... więc to chyba mydło... Albo coś bardzo delikatnego...

Z tą słabo uchwytną wonią zlewała się inna – gorącego pożądania, gdy cicho jęczała mu do ucha lub postękiwała. Ten zapach szczególny był w zagłębieniach – w zgięciach łokci, w pachwinach, pod biustem i na karku.

        Mógłbym trafić na węch... – ta zbereźna, w jego mniemaniu myśl, wywołała niespodziewaną reakcję wznoszącą.

        Mam naprawdę spore możliwości! – spojrzał w dół z dumą na swojego sprzymierzeńca.

        Dziś i jutro nic z tego, bracie! Ewa – wieczna kusicielka, idzie do dentysty... – jakby faktycznie obdarzony był własną jaźni – zmiękł i opadł.

– Ale obiecuję ci stary, że następnym razem odbijemy sobie... – reakcji już nie było, bo właśnie skończyła się ciepła woda a musiał się przecież jakoś spłukać.

Teraz już nie tylko nie było z czym rozmawiać, ale i prawie nie było go widać! Zmarznięty i zły zrobił kanapki i herbatę, usiadł sobie, by przejrzeć podręczniki. Jakaś część jego myśli wciąż jeszcze trwała przy niej. Czuł się na przemian, męski i cyniczny albo miękki i opiekuńczy. Ogarniał go rodzaj podświadomego szaleństwa.. Ponad cyframi i wzorami otacza i dusi...

        Jak zapach lilii, od którego zawsze bolał mnie łeb. Zapach odurzający i zdradziecki, który musi skończyć się wymiotami.

        Mam wprawę w rzyganiu – mruknął cicho do ostatniej kanapki.

I tak, z pełnym brzuchem, w poczuciu spełnionej męskości, załadował do pamięci jeszcze jeden wzór i usnął. Spał twardo i krótko, zawsze w tej samej pozycji -na wznak. Obudził go potworny ucisk na pęcherz i erekcja. Gdy pozbył się pierwszego, znikło drugie.

– Dziś będzie dzień  b e z – westchnął i ogarnęły go sprawy „inne”.

środa, 30 stycznia 2013

Spełniam życzenia? Ktoś chciał cd. mojej najstarszej powieści? Oto on.



Stan ten pogłębia się wraz z obrotem planet. Jak mówią przysłowia mądrościowe ludu pracującego miast i wsi – w styczniu słonie, w lutym konie, w marcu – koty, w kwietniu – psy, w maju – my!

Próbowali przystopować, ale w pewnym wieku, to niemożliwe... Teraz frunęła przez ulicę, aby zdążyć przed gderaniem. Wkrótce wszyscy będą musieli zaakceptować ich niemoc. Ale, właściwie, aż do jesieni, nikt jeszcze o niczym  nie wiedział,. Wracała grzecznie po dzienniku, wychodziła z pieskiem, odwiedzała biblioteki... Jednak już we wrześniu okazało się, że jej rozwój intelektualny doznał poważnego zagrożenia ze strony zmysłów.

Wracała od niego. Był jeden z tych wieczorów, które sławił Kochanowski. Złota polska jesień. Taksówka ślizgała się na gnijących liściach. Było ciepło, miękko, przytulnie. Latarnie słały migotliwe błyski. Spod zaspanych powiek widziała swoje miasto szykujące się do nocnej zmiany. Auto właśnie wyprzedzało skowyczący tramwaj. We Wrocławiu tramwaje skrzypią, jęczą i skowyczą ze starości. Skarżą się.

‑To ten, który mi zwiał – pomyślała z satysfakcją – Właściwie to dobrze, że tak się stało...-oparła głowę o zagłówek, odetchnęła sobie i uśmiechnęła się do siebie, bo poczuła, że przesiąkły jej majtki i, pewnie też trochę, sukienka. Używali modnego wówczas środka antykoncepcyjnego, którego działanie polegało na wytwarzaniu niebywałej ilości piany. Miłość po dziś dzień kojarzy jej się z jego zapachem. Jarek żartował, że ich dyskusje zawsze kończą się „biciem piany”.

Usiadła głębiej w fotelu. Mijali most zawieszony i światła odbite w leniwym nurcie Odry. Taksówkarz włączył radio i popłynęła bezpretensjonalna muzyczka „10 CC”.

              –To jak ukoronowanie dnia...- przepłynęło jej przez głowę leniwie i dobiegł ją jeszcze, jakiś zabłąkany w ciele, rozkoszny dreszcz.

              – Zimno pani ? – z troską spytał kierowca.

              – Ach, nie, nie ... Po prostu bardzo dobrą muzykę puszczają...stare, dobre kawałki...

              –Taaaak ... piękna noc i muzyczka na miłość... – wyprostował ręce na kierownicy, jakby się przeciągał i wykwitł zbereźnym uśmieszkiem.

              – Jasne – ucięła tę konwersację przestraszona, że może „chcieć zawrzeć znajomość”.

              – To pewnie ich stary chwyt – rozważała – stają pod akademikami, by łapać kursy z panienkami. Zawsze złapią jakąś odrzuconą... – pomyślała i teraz naprawdę zrobiło jej się zimno.

Zdała sobie bowiem sprawę, że i ona jest taką panienką wyplutą przed 1200 przez akademik, który, jak wiadomo, kipiał od łączących się we wszystkich możliwych pozach i układach, par.

Źródło przenikającego ją chłodu niepokojąco umiejscowiło się gdzieś między nogami. Poruszyła się lekko i poczuła, że puściła mydlano -antykoncepcyjną bańkę.

– Jezu...jeszcze zostawię tu plamę, a ten homerycki cham będzie miał powód do rozmyślań...

Za nic nie mogła jednak się przemóc do korzystania z łazienki, w której, Bóg wie, kto się myje i co się w niej wyrabia. A wyobraźnia poddawała jej najwyuzdańsze i makabryczne obrazy. Prawdę mówiąc, już sam fakt, że korzysta z niej Jarek, wprawiał ją w zakłopotanie.

– Czy nie wychodzi z niej w jakiś sposób skażony?

Teraz nie zatrzymała dłużej tej myśli, bo nękała ją inna kwestia.

– Czy ja naprawdę muszę myśleć, co myśli taki taksiarz, którego zresztą pewnie niewiele dziwi? Zdziwienie to wybitnie funkcja intelektu... Srał to pies...Gówno mnie obchodzi, czy to go obchodzi. – ucieszyła się nagle i uśmiechnęła do wstecznego lusterka.

– Jak dla niego, to mogę być nawet dziwką, arabską panienką za gumę do żucia –Taksiarz promiennie ukazał niepełne uzębienie.

– Na szczęście patrzy wyłącznie do przodu... Nie..., prostytutki nie jeżdżą taxi. Więc chyba wyglądam na podlota z ogólniaka obsługującego zagranicznych studencików...Cóż, na kogoś trzeba wyglądać... Kop ci w dynię - pomyślała – i jeszcze raz odwzajemniła wyszczerz.

Brzydziła się Arabów i kolorowych. Zawistni o panienki, którym byle co, byle z Zachodu, imponowało, polscy studenci opowiadali o nich legendy... A takim głosem i z taką powagą- najgorsze bzdety np. jak się podmywają, jak traktują kobiety, co jedzą i czego spodziewają się w łóżku -że, chcąc nie chcąc, przesiąkła tą atmosferą. Święcie przekonana o wyższości zdrowego polskiego studenta nad resztą świata. Choćby, jak jej wybranek, miał dwie pary spodni i trzy koszule z PDT. Ale za to podcierał się papierem toaletowym, a nie podmywał wodą z butelki po mleku i to wielką czarną, lewą łapą. Takie butelki naprawdę stały w kiblach, ale jednak wątpiąc myślała:

- Nie... To niemożliwe... Na pewno jacyś złośliwcy je tam podrzucają. Stara zasada. Siła słowa. Jak inaczej mogą się bronić? Tamci mają wyraźną przewagę walutową...

Nie wystarczało jej wyobraźni, ale kto wie? Co kraj to obyczaj... Ponadto Jarek miał jeszcze wiele innych zalet, pozornie nieistotnych. Np. jadł wieprzowinę, pił tanie wino nawet w ramadan i nigdy, przenigdy, tego była pewna, nie podgrzałby ryby konserwowej w puszce na gazie. A właśnie tego była kiedyś świadkiem...Tak właśnie żywili się żyjący w akademiku Wietnamczycy... Tak nałykała się tego nieprawdopodobnego smrodu, że ich ukośne spojrzenia odbierała, jako łakomy wzrok kierowany na karaluchy, które tutaj osiągały wielkość małego kota. Dlatego rzadko jedli u niego... Zaburczało jej w brzuchu i odchrząknęła, aby Julytaxi nie skomentował tego w stylu: „Po bzykaniu chce się jeść ? Co nie?”

Właśnie przepłynęli przez Biskupin. Ulice były prawie puste, więc przystawali tylko na skrzyżowaniach. Miękko zawieszone auto lekko brało zakręty, muzyczka grała, taksówkarz zrezygnował z podrywu i tylko bębnił palcami o kierownicę. Gdy zbliżali się do śródmieścia, zaczęła obmyślać strategię wejścia do domu.

– Prawdopodobnie śpią, więc wystarczy cicho wpasować się w pokój. Nie... Nie wystarczy... – przypomniały o sobie dolne partie – Muszę wziąć głęboki prysznic... A to nieco komplikuje sprawę...

– Od Trzebnickiej? – przerwał jej rozważania kierowca.

– Aaa, tak, tak, bardzo proszę...– powiedziała myśląc jednocześnie – Dobrze wie, zakalec, że to dalej... Była jednak gotowa zapłacić za spokój. Odchrzanił się przecież...

Zrobili dwa niepotrzebne skręty, wysłuchała jeszcze jednego kawałka wpatrzona
w podświetlone witryny sklepów, zaciskając jednocześnie mocno uda i pracując mięśniami wsobnymi, by zatrzymać w sobie resztki płynów. Wreszcie zobaczyła swój blok i szlag ją jasny chciał trafić, bo w kuchni paliło się światło.

Z miną zbitego psa zapłaciła za kurs, zwinnie wygramoliła się z wozu manewrując tyłkiem tak, by nie trzeć o tapicerkę, grzecznie powiedziała „Dobranoc”, trzepnęła drzwiami i zasyczała nagle, jak z bólem zęba, bo uświadomiła sobie, że teraz pojawi się w oknie GŁOWA.

– No... Jakżeby nie! Jest!- sąsiadka już stała z nosem przy szybie... Lokóweczki, międlące coś usta, jak zawsze... Górniczak zawsze spała w lokówkach. Dziwne... Chyba nigdy nie widziałam jej bez nich. A ktoś widział?

Ewa otworzyła bramę, na palcach wbiegła na czwarte piętro, a już na drugim poznała po dziwnych dźwiękach, że pies usiłuje ją wywęszyć przez szparę w drzwiach. Otworzyła i bez wstępów walnęła psa po pysku tłumiąc dzikie kwiki radości... Modelując twarz na wesołe, beztroskie rozbawienie i świętą niewinność, wparowała do kuchni. Tekst, tak dobrze wystudiowany wcześniej, zamarł jej na ustach...Nie było nikogo, nie wyłączyli światła... Wytargała psa za uszy i zdusiła rozszalałą radość drapiąc go paznokciami po grzbiecie. Wprawiało go to w tak dziką rozkosz, że głupiał i nie chcąc przerwać pieszczoty jakimś nieopatrznym ruchem, zamierał w bezruchu mrucząc tylko i napierając na jej dłoń grzbietem.

– No.... Już ..już ...Mordo jedna... uspokój się. Właź...! – popchnęła go do swego pokoju, co, już samo w sobie, jest psim rajem, gdyż pozwalała mu spać
w fotelu...

Runął od razu na swoje wyleżane miejsce, zrobił dwa kółka – wszystko zgodnie z wypracowanym wcześniej rytuałem – i ułożył się z nosem we własnym odbycie.

– Psu to zawsze swojsko...Gdyby mnie udało się w ten sposób ułożyć, nie byłoby pewnie tak dobrze... Przynajmniej nie teraz... Czułabym się jak w mydlinowej łaźni...

To przypomniało jej o prysznicu... Nie okazało się to wcale takie banalne, bo rury w blokach wydają najpotworniejsze dźwięki na świecie. Najpierw się dławią i krztuszą w agonii, potem pierdzą i prychają, by wreszcie wydać na światło strugę żelazistej wody. Black Saabath się nie umywa...Popatrzyła z niedowierzaniem na kolor strumienia i odczekała nad wanną dłuższą chwilę, bo nie miała ochoty zmieniać się, przynajmniej nie na rudo, przynajmniej nie tam... Umilała sobie ten czas podrygiwaniem prawej nogi pod rytm muzyki, która grała tylko w jej głowie i strojeniem min do swego odbicia w lustrze. Gdy była już przy okrutnym wywaleniu jęzora i oczu z orbit, zorientowała się, że matka wyszła z sypialni do ubikacji. Szuranie kapciami wskazywało na to niezbicie.

– Zobaczyła buty i torebkę w przedpokoju. Będzie już spać spokojnie... – myślała Ewa, ale jakoś nie było jej lżej.

Umyła się, wytarła, usłyszała zamykanie drzwi do sypialni rodziców, świńskim truchtem wbiegła do swego azylu. Pies podniósł na nią tylko jedno oko.

Ukradła jeszcze jeden miłosny wieczór...